Jestem zła. Nawet bardzo. I zawiedziona. Ale od początku.
Czasami angażujemy się w pewne sprawy i gdy coś się nam nie udaje, jest nam zwyczajnie przykro. I pewnie ze mną też by tak było, ale… ale nie, mi nie jest tylko przykro, ponieważ to co sobie założyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mało tego, tak się rozpędziłam, że nie spodziewałam się, iż uderzę głową w mur i się na nim roztrzaskam. A niestety tak się stało. I właśnie to boli jeszcze bardziej. Powiedzenie “operacja się udała, tylko pacjent zmarł” mogę przemienić na “akcja z zakrętkami się udała, tylko do cholery nie ma jak ich przetransportować!” To się nazywa chichot losu. Albo raczej rechot.
Kto by się spodziewał, że nakrętek czy plastikowych wiader nazbiera się ponad 300 kg? Ja nie. Dlatego, gdy okazało się, że źródełek, którymi napływają plastiki jest coraz więcej, zacierałam ręce, bo miały się one zmienić w pieniążki płynące na konto fundacyjne Leny. Plastiki miał odebrać kurier. Wszystko przygotowaliśmy, zapakowaliśmy i czekało w workach tylko na transport. W myślach już zastanawiałam się jak pomieszczę kolejną partię. W końcu nie mam aż tyle miejsca na składowanie tego wszystkiego, ale to był najmniejszy problem. Dla chcącego nic trudnego.
Przyjechał transport i… i z ponad trzydziestu worów zabrał siedem (sic!). Nastąpiło niestety nieporozumienie, bo ja naiwnie myślałam, że zabierze wszystkie. Czemu? Może dlatego, że podczas rozmowy przez telefon pytał ile tego będzie. Oczywiście odebrałam to jako upewnienie się, że nie przyjeżdża po marnych kilka kilogramów. Okazało się, że miał jeszcze inny załadunek i nie chciał ryzykować, że mu się nie pomieści. Dobrze, że zabrał chociaż to. Sam nie spodziewał się, że tyle tego będzie, ale obiecał, że przyjedzie za dziesięć dni i zabierze kolejną partię. To było dwa tygodnie temu.
Nie chciałam jednak czekać bezczynnie, więc zaczęły się poszukiwania kogoś, kto za darmo przetransportuje kolejną partię nakrętek. Znajomi pytali znajomych. Znalazła się firma, która mogła zabrać kolejnych kilka worków do Koszalina. Jak na złość nie mam w Koszalinie nikogo, kto mógłby je zaraz odebrać, przechować albo przewieść do Leny. Znowu niby się udało, ale… znowu nie do końca.
To może tu na miejscu mogę je sprzedać i przekazać pieniążki, pomyślałam i powysyłałam e-maile… na które nikt nie odpowiedział, czego zresztą się spodziewałam. Jestem za małym żuczkiem, bo te 300 kg to nie tona, a dopiero od takiej ilości firmy zajmujące się recyklingiem chcą z człowiekiem rozmawiać.
Na fb też średnio. Dwie dobre duszyczki zareagowały, ale to wiele nie zmieni.
Trochę opadły mi ręce, no ale co zrobić jeśli nie szukać dalej? W najgorszym wypadku przekaże te kilogramy komuś tu na miejscu, kto również zbiera je na cele charytatywne. Tak, jestem zawiedziona i zła. Nie ma ktoś magicznej różdżki? Może nią wyczarowałabym jakieś rozwiązanie.