Naznaczona: 31. Zamknięty

Max

Poma­gam Kon­stan­cji wstać. Rana na jej gło­wie nie jest tak poważna, jak mi się zda­wało. Będzie z tego wielki siniec, ale nie dostrze­gam obja­wów wstrząsu mózgu.

– Zosta­wimy go tak? – Patrzy na Oliego. Przy­glą­dam się ciału, jed­no­cze­śnie krę­cąc głową.

– Mamy szczę­ście, że jeste­śmy tutaj. Chwilę minie, zanim się zorien­tują, że żyjemy. Musimy wepchnąć pojazd do tego budynku. – Wska­zuję wysoką halę przed nami. Tory prze­cho­dzące dookoła przy­pra­wiają mnie o ciarki. – Po pra­wej są duże wrota.

– Znasz to miej­sce? – pyta Kon­stan­cja.

– Aż za dobrze.

– Miej­sce dzie­cin­nych zabaw. – Rozgląda się nie­pew­nie dookoła.

– I mojej śmierci – rzu­cam prze­su­wa­jąc ciało Oliego na tylne sie­dze­nia, uprzed­nio wycią­ga­jąc z niego włó­czę. Chrzęst ocie­ra­ją­cego się o krę­go­słup ostrza nie należy do przy­jem­nych.

– Przy­kro mi – szep­cze zmie­szana.

– Mi też. Wsia­daj – mówię, odpa­la­jąc śli­zgacz. Jest poobi­jany, ale na cho­dzie.

Przez chwilę widzę jej waha­nie. To zakrwa­wione ciało Oliego ją wstrzy­muje.

– Kon­stan­cja, wsia­daj – rzu­cam sta­now­czo. W końcu to robi i pod­jeż­dżamy do wrót, omi­ja­jąc starą, prze­wró­coną kładkę i wysta­jący koło niej ostry pręt. Przez dwa lata nie­wiele się tu zmie­niło.

Dotar­cie do domu rodzi­ców nie zabiera nam wiele czasu. Uprzed­nio obmy­wamy twa­rze, by nie wzbu­dzać podej­rzeń. Śli­zgacz jest jed­nak zbyt poobi­jany, by nie ścią­gać na nas uwagi. Zosta­wiamy go w hali wraz z Oliem.

Dawna ulica nic się nie zmie­niła. Domy, usta­wione jeden przy dru­gim, z wąskimi gara­żami i niskimi pło­tami, zda­wały się zatrzy­mać w cza­sie. Wszystko wygląda tak samo, może jedy­nie kolory lekko wybla­kły, pro­sząc się o nową farbę.

– Gotowy? – pyta Kon­stan­cja, a widząc moje waha­nie, spusz­cza wzrok, jakby chciała mi zro­bić wię­cej prze­strzeni.

– Dawno tu nie byłem. – Prze­ły­kam nie­spo­koj­nie ślinę. Żałuję, że w ogóle waha­łem się, by zoba­czyć rodzi­ców. A teraz ich nie ma i nie wiem, co się z nimi stało.

– Jeśli nie chce­sz…

– Chcę. Chodź.

Prze­cho­dzimy na drugą stronę ulicy, nie mija­jąc dosłow­nie nikogo. Dziwne. Kiedy tu miesz­ka­łem widok sąsia­dów z psami czy robią­cych coś w ogród­kach, był normą. Widać wraz z moją śmier­cią tam­ten etap skoń­czył się bez­pow­rot­nie.

Kon­stan­cja zmie­rza do wej­ścio­wych drzwi, ale w ostat­niej chwili pocią­gam ją, by poszła za mną do ogrodu. Prze­cho­dzimy przez niski płot. Daw­niej był ide­al­nie biały, dziś odpa­da­jące płaty farby obna­żają poprzed­nią nie­bie­ską war­stwę.

Dookoła panuje cisza. Nawet ptaki gdzieś umknęły. Powie­trze jakby zgęst­niało, a może tylko ja tak to widzę. Pow­rót tutaj nie jest wcale łatwy. Tym bar­dziej po tym, w jaki spo­sób odsze­dłem. Czuję każde ude­rze­nie serca przy­spie­sza­jące obieg krwi.

– Gotowy? – pyta Kon­stan­cja, gdy sta­jemy przed tyl­nym wej­ściem. Nie odpo­wia­dam, tylko ostroż­nie naci­skam klamkę.

– Pocze­kaj – Kon­stan­cja łapie mnie za dłoń. – Muszę coś spraw­dzić – rzuca i wyj­muje z przed­niej kie­szeni urzą­dze­nie z małym wyświe­tla­czem. Prze­suwa nim po drzwiach, a na wyświe­tla­czu miga czer­wona dioda.

– Ok., możemy iść – rzuca.

– Poważ­nie? A co gdy­by­śmy nie mogli? Prze­cież wła­śnie naci­sną­łem klamkę – par­skam.

– Mój błąd. – Wzru­sza ramio­nami, ale to nie jej błąd, ale mój. Muszę być bar­dziej sku­piony. Ude­rza­jące we mnie wspo­mnie­nia wcale tego nie uła­twiają.

Wcho­dzimy do środka. Nic tu się nie zmie­niło. Brą­zowa kanapa, brą­zowy fotel, mała ława obok, gdzie ojciec zawsze sta­wiał kawę, czy­ta­jąc poranną prasę. Był przy­wią­zany do papie­ro­wych wydań, mimo że mało kto je jesz­cze kupo­wał. Były strasz­nie dro­gie.

Ekran wizyjny na­dal przy­mo­co­wany był do ściany koło drzwi. Pod nim szafka ze zdję­ciami. Przy­glą­dam się bli­żej. Na każ­dym zdję­ciu ja. To mama musiała zro­bić tu ołtarz. Prze­cho­dzi mnie dreszcz i uczu­cie nie­po­koju, żalu i zło­ści, że nasze stare życie zostało nam ode­brane. Ot tak.

Czuję dłoń Kon­stan­cji na moim ramie­niu. Jej wspar­cie jest uro­cze, ale nie­wiele zmie­nia. Nie jestem w sta­nie niczego cof­nąć, niczego zmie­nić. Zaczy­nam żało­wać, że nie przy­je­cha­łem tu, gdy mi to zapro­po­no­wała za pierw­szym razem.

– Sprawdźmy resztę. – Nie wiem, czemu dopiero teraz to mówię. Mój instynkt łowcy chyba się stę­pił albo to ten dom i wspo­mnie­nia mojego sta­rego życia.

Powoli spraw­dzamy wszyst­kie pomiesz­cze­nia. Sypial­nia rodzi­ców, łazienka, mój pokój. Wszystko wygląda jakby dopiero wysprzą­tane. Kuch­nia i jadal­nia rów­nież.

– Tu się coś wyda­rzyło – stwier­dzam.

– Skąd wiesz? Nie wygląda na to.

– Jak to nie? Jest za czy­sto. Wszystko ide­al­nie posprzą­tane. Ktoś poza­cie­rał ślady. – Jestem coraz bar­dziej nie­spo­kojny i tym samym pewny, że coś złego stało się rodzi­com. Mam tylko nadzieję, że żyją. Wtedy ich znajdę.

– Pocze­kaj tu – mówię do Kon­stan­cji, gdy scho­dzimy do salonu, a sam idę na kory­tarz. Pod­cho­dzę do scho­dów, dokład­nie do środ­ko­wego stop­nia i odry­wam przy­le­ga­jącą do niego matę. Każdy sto­pień ma osobną, więc jest to łatwe. Uno­szę drew­niany panel, dosta­jąc się do małej skrytki.

– Co to jest?

– Tata miał fioła na punk­cie kamer. – Wyj­muję podłużny kon­tro­ler i poka­zuję Kon­stan­cji, by wró­ciła do salonu. – Mia­łaś tam na mnie pocze­kać?

– Prze­pra­szam – uśmie­cha się nie­śmiało.

Pod­cho­dzę do ekranu i naci­skam czer­wony przy­cisk na kon­tro­lerze.

– Wygląda na stary – komen­tuje Kon­stan­cja.

– Bo jest. Nie pytaj, skąd ojciec go wziął. On lubił takie zabawki.

Ekran robi się zie­lony, by po chwili podzie­lić się na sześć nie­za­leż­nych czę­ści. Na każ­dej poja­wia się inna część domu w cza­sie rze­czy­wi­stym. Na dole widać nas. Kamera musi być umiesz­czona gdzieś za naszymi ple­cami.

– Wow, nie­źle. Ale jeśli był tu ktoś, kto chciał zatrzeć ślady, to chyba znisz­czyli wszyst­kie nagra­nia. Neu­tron wysyła sygnał i…

– Wiem co potrafi Neu­tron i wiem, co potrafi mój tata. – Przy­ciskam kolejny przy­cisk i na ekra­nie poja­wia się zegar z cza­sem i datą. Manu­al­nie, za pomocą kon­tro­lera, zaczy­nam cofać czas. Prze­wi­jam i przez dłuż­szy czas nikt się nie poja­wia. Aż w końcu ludzie zaczy­nają szybko poru­szać się, że nie jestem w sta­nie roz­po­znać, co się dzieje, tym bar­dziej że wszystko dzieje się od końca. Gdy ponow­nie wszystko się uspo­kaja, zatrzy­muję film.

Zegar wska­zuje szó­stą trzy­dzie­ści.

W pokoju nikogo nie ma. Cze­kam chwilkę, by w końcu zoba­czyć ojca. Wstrzy­muję oddech. Nie widzia­łem go dwa lata. Zmie­nił się w tym cza­sie i to bar­dzo. Zaw­sze krótko przy­strzy­żone włosy się­gały mu teraz za uszy. Był przy­gar­biony z nie­obec­nym spoj­rze­niem. Usiadł na fotelu z gazetą i zaczął ją czy­tać.

Szybko omia­tam wzro­kiem pozo­stałe czę­ści ekranu, ale ni­gdzie nie widzę mamy. Musiało jej nie być w domu. Nie jestem w sta­nie ustrzec się przed nadzieją, że może jej tu w ogóle nie było.

Prze­wi­jam do przodu i widzę, jak do domu zbliża się jakiś męż­czy­zna. Nie widać jego twa­rzy, bo przy­sła­nia ją kap­tur. Dzwoni. Tata idzie mu otwo­rzyć. Widzę dokład­nie jego twarz. Bled­nie i coś mówi, gesty­ku­luje i kręci z nie­do­wie­rza­niem głową. Szkoda, że nie ma głosu.

– Myślał, że to mama – rzu­cam do sie­bie, na­dal obser­wu­jąc akcję.

Otwiera sze­rzej drzwi, robi krok ku męż­czyź­nie i wła­śnie wtedy ten, jed­nym szyb­kim ruchem, wpy­cha ojca do środka, a ten się prze­wraca. Drgam jak­bym mógł mu pomóc, ale czasu nie da się oszu­kać. Gdy­bym tylko wtedy mógł tu być.

Czuję oddech Kon­stan­cji. Musi być bli­sko, ale nie odry­wam oczu od ekranu, na któ­rym męż­czy­zna kopie mojego ojca w brzuch. Tato wstań! Bła­gam, obroń się! Myśli bom­bar­dują mnie, a złość na samego sie­bie szczy­pie wnę­trze czaszki.

– Powi­nie­nem tu być! – Łapię się za głowę, widząc, jak intruz pastwi się nad moim ojcem. Dło­nie mam zaci­śnięte, a w ustach czuję meta­liczny posmak krwi. Z ner­wów przy­gry­złem wewnętrzną część wargi.

Kon­stan­cja nie odzywa się, tylko wpa­truje w to, co widzi z takim samym prze­ję­ciem, jak ja.

Zakap­turzony zbliża się do taty i nachyla nad nim, łapiąc za koszulę.

– Dla­czego on się nie broni? – wyrywa mi się jedna z nęka­ją­cych mnie myśli. – Prze­cież potra­fił – koń­czę, spo­glą­da­jąc na Kon­stan­cję, jakby miała mi udzie­lić odpo­wie­dzi.

Męż­czy­zna podnosi tatę i zaciąga do salonu. Staje przed nim z dło­nią zaci­śniętą na szyi.

– Nie! – rzu­cam, widząc, jak do domu zbliża się mama. Dzieje się naj­gor­sze. Teraz i ona jest nara­żona na nie­bez­pie­czeń­stwo. Zaczy­nam gło­śno oddy­chać i prze­staję pano­wać nad odru­chami. Raz zbli­żam się do ekranu, raz odda­lam. Ta bez­sil­ność w dzia­ła­niu jest obez­wład­nia­jąca.

Mama wcho­dzi, a męż­czy­zna spo­gląda ku wej­ściu. Nie­wiele bra­kuje, by i ona zna­la­zła się w salo­nie. Zdej­muje buty i cały czas coś mówi. Pew­nie opo­wiada, co wyda­rzyło się po dro­dze. Ta jej nie­wie­dza, nie­świa­do­mość czy­ha­ją­cego nie­bez­pie­czeń­stwa jest pora­ża­jąca.

Wcho­dzi do kuchni, odkłada torby i wcho­dzi do salonu. Nagle staje jak wryta. Widzę jej prze­ra­że­nie na twa­rzy. Nie rusza się nawet na krok, gdy zakap­turzony męż­czy­zna odpy­cha ojca i pod­cho­dzi do niej.

W tym momen­cie przed domem poja­wiają się żoł­nie­rze Agen­cji. Poznaję ich uni­formy. Nie wiem, czego mogę po nich ocze­ki­wać, ale wiem, że niczego dobrego, cho­ciaż mikro­sko­pijna część mnie wie­rzy, że ich ura­tują, że ura­tują moich rodzi­ców.

– Po co oni tu przy­szli? – pyta Kon­stan­cja.

Kręcę prze­cząco głową. Nie wiem, dla­czego przy­szli do mojego domu, cho­ciaż to, że musi mieć to coś wspól­nego ze mną, jest aż nadto oczy­wi­ste.

– Co on robi? – Kon­stan­cja zbliża się do ekranu. W pierw­szej chwili nie wiem, o co jej cho­dzi, ale wska­zuje dło­nią na część, gdzie znaj­duje się mój tata. Zakap­turzony coś mówi do mamy, a tata celuje do niego z pisto­letu. Jest stary, zabyt­kowy, ale z tego, co pamię­tam, powi­nien dzia­łać. Liczę, że ojciec go użyje i z każdą mija­jącą sekundą nie rozu­miem, na co czeka.

Żoł­nie­rze Agen­cji zdą­żyli już wejść do domu. Mama spo­gląda na nich, szu­ka­jąc ratunku, ale oni tylko roz­cho­dzą się niczym mrówki, po wszyst­kich pomiesz­cze­niach. Szu­kają cze­goś. Nawet nie reagują na broń taty, bo co im może zro­bić, gdy pra­wie każdy cen­ty­metr ich ciała osła­nia uni­form obronny? Są razem z napast­ni­kiem, a moja nadzieja umiera. Nikt im nie pomoże.

Zaczer­puję powie­trza, bo nerwy sza­leją we mnie jak jesz­cze ni­gdy, odkąd zosta­łem żoł­nie­rzem Agen­cji, odkąd umar­łem.

Napast­nik odwraca się do ojca, a widząc broń, kręci nie­mra­wie głową i wyciąga włó­czę. Obcho­dzi mamę i przy­kłada ostrze do jej szyi. Mama jest spa­ra­li­żo­wana i prze­ra­żona. Ale w tym stra­chu jest coś dziw­nego.

Nagle tata robi krok do przodu, a napast­nik jego obiera za cel. Mama wyrywa się i odwraca do napast­nika, zasła­nia­jąc sobą ojca. Ten coś krzy­czy, ale zakap­turzony łapie ją za kark i przy­ciąga ku sobie, i wtedy na jej ple­cach poja­wia się czer­wona plamka. Naj­pierw mała, ale z każdą chwilą rozprze­strzenia się niczym czer­wony intruz.

Mama chwyta napast­nika za kap­tur i ściąga go, gdy kolana odma­wiają posłu­szeń­stwa, a ciało zsuwa się na podłogę. Tata dobiega do niej, sta­ra­jąc się zata­mo­wać ranę pozo­sta­wioną przez ostrze ukryte we włó­czy, ale jego dło­nie robią się tylko bar­dziej bor­dowe. Krew z każdą chwilą jest coraz ciem­niej­sza. Mama łapie spa­zma­tycz­nie powie­trze, chwy­ta­jąc tatę za koszulę. Chce mu coś powie­dzieć, ale kolejny oddech jest jej ostat­nim.

Stoję spa­ra­li­żo­wany, wpa­tru­jąc się w ciało mamy i w pochy­lo­nego nad nią tatę. Rozrywa mnie od środka, a ja nie jestem w sta­nie nic powie­dzieć, nic zro­bić.

Dopiero po chwili dociera do mnie głos Kon­stan­cji.

– Oddy­chaj – mówi, kła­dąc mi dłoń na klatce pier­sio­wej. Fak­tycz­nie, czuję rosnący ucisk i dopiero wtedy zaczer­puję ponow­nie powie­trza. Pod­no­szę wzrok, by ujrzeć twarz mor­dercy i zamie­ram.

– Co? To nie moż­liwe – wyma­wiam słowa z pewną kon­ster­na­cją. Spo­glądam na Kon­stan­cję, mru­ga­jąc na tyle szybko, by odzy­skać ostrość widze­nia, ale ona na mnie nie patrzy. Jest sku­piona na tym, co poka­zuje ekran.

– To nie ja – szep­czę. To nie ja zabi­łem mamę, więc dla­czego zakap­turzony męż­czy­zna ma moją twarz?

– Wiem, że to nie ty – rzuca Kon­stan­cja, wpa­tru­jąc się w ekran. Jej twarz nie prze­ja­wia żad­nych wąt­pli­wo­ści, a w gło­wie nie sły­chać waha­nia. – Patrz – pod­cho­dzi bli­żej ekranu.

– To nie ja – powta­rzam, bez­rad­nie chcąc ją prze­ko­nać, ale ona nie wygląda, bym musiał to robić.

– Wiem, zobacz tutaj – wska­zuje na twarz zakap­turzonego, na moją twarz na ekra­nie.

Kręcę głową, bo nie wiem, na co mam patrzeć.

– Możesz to powięk­szyć? – pyta, a ja robię, o co prosi. – Widzisz te małe punk­ciki? – wska­zuje na małe ciemne kropki oka­la­jące twa­rzy zabójcy. – To Holo­mask.

– Co?

– Cho­ler­nie dro­gie dzia­do­stwo. Zakła­dasz te punkty o tu – wska­zuje na czoło – i tu i tam – palec wędruje na kości policz­kowe, skórę przy uszach, żuchwę i brodę. – Całość gene­ruje pożą­dany obraz holo­gra­ficzny, który działa na zasa­dzie maski. Przy­biera taki kształt, jaki chcesz. A oni chcieli cie­bie – tłu­ma­czy rze­czowo, przez co na kró­ciutką chwilę zapo­mi­nam, że ten zwy­rod­nia­lec zabił mi mamę. Chwila, w któ­rej dociera do mnie ponow­nie, co się stało, jest jesz­cze bole­śniej­sza. Mogłem temu zapo­biec.

– To moja wina – wypa­lam, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. Czuję, jak dło­nie Kon­stan­cji obej­mują mnie, ale odpy­cham ją. Nie chcę jej czu­ło­ści ani pocie­sza­nia.

– Co ty mówisz?

– Powi­nie­nem tu być, przy­je­chać, gdy mi o tym wspo­mnia­łaś, ale nie, waha­łem się – zaci­skam żuchwy, powstrzy­mu­jąc złość.

Kon­stan­cja nic już nie mówi, a ja pusz­czam dalej obraz, bez­wład­nie wpa­tru­jąc się w to, co stało się póź­niej.

Zakap­turzony naciąga kap­tur i siłą odrywa ojca od mamy. Ma z tym nie­sa­mo­wite pro­blemy, więc po chwili pod­cho­dzi do niego dwóch żoł­nie­rzy Agen­cji i razem sta­rają się posta­wić ojca do pionu. Gdy to się nie udaje, zakap­turzony zama­chuje się i ude­rza tatę w głowę, a ten traci przy­tom­ność.

Patrzę na to wszystko pustym wzro­kiem. Cze­goś mnie w tej Agen­cji nauczyli i zamie­rzam to wyko­rzy­stać, tym bar­dziej teraz, po tym, co widzia­łem. Zamy­kam wszyst­kie emo­cje w sobie. Żal, wście­kłość, roz­pacz i nie­na­wiść. Wyrzu­cam tylko bez­sil­ność, bo nie jestem bez­silny, i strach, bo go nie czuję.

Wypusz­czę je wszyst­kie, gdy ich znajdę, a znajdę i zabiję ich wszyst­kich. Jeden po dru­gim. Naj­pierw jed­nak uwol­nię Mię.

Prze­wi­jam taśmy. Żoł­nie­rze opusz­czają dom, zabie­ra­jąc ze sobą nie­przy­tom­nego ojca, a ekipa sprzą­ta­jąca zaciera wszyst­kie ślady. Wyno­szą mamę. Zakap­turzony poja­wia się raz jesz­cze, by spraw­dzić, czy wszystko jest gotowe. Pod­nosi dłoń i dotyka twa­rzy i nagle Holo­mask roz­mywa się, a nam uka­zuje się jego praw­dziwa twarz.

– Alex? – Głos Kon­stan­cji jest ledwo sły­szalny. W mojej gło­wie wła­śnie wybu­chają kolejne ładunki nie­na­wi­ści. Oddy­cham coraz szyb­ciej, a moja żuchwa pra­wie roz­kru­sza mi zęby.

– Zabiję go – syczę, zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści. Czuję pul­so­wa­nie w skro­niach, jakby krew chciała tam­tędy wydo­stać się na zewnątrz.

– Max.

Nie­na­wi­dzę Alexa i to uczu­cie wypeł­nia mnie cał­ko­wi­cie. Każdy mili­metr mojego ciała wyrywa się aż, by zatłuc go na śmierć. Powi­nie­nem to zro­bić wcze­śniej, a nie cze­kać na nie­wia­domo co. Wtedy mama by żyła.

Przed oczami mam jej śmierć i to spoj­rze­nie, jakim go obda­rzyła, myśląc, że to ja ją zabi­jam. To stąd ich zdzi­wie­nie. Myśleli, że wró­ci­łem, że ich jedyny syn wró­cił, by ich znisz­czyć.

– Max! – Głos Kon­stan­cji wyrywa mnie z sza­leń­stwa, w jakie zaczy­nam wpa­dać. Spo­glądam na nią i widzę jej prze­ra­że­nie w oczach. W pierw­szej chwili roz­glą­dam się po salo­nie, spo­dzie­wa­jąc się jakie­goś intruza, ale na­dal jeste­śmy sami, a na twa­rzy Kon­stan­cji wciąż maluje się strach.

– Co jest?! – dopy­tuję, marsz­cząc czoło.

– Twoja twarz – szep­cze, poka­zu­jąc na mnie dło­nią, prze­ły­ka­jąc ner­wowo ślinę.

Odw­ra­cam się do lustra wiszą­cego przy wej­ściu do kuchni i pod­cho­dzę do niego z każ­dym kro­kiem coraz wol­niej, aż w końcu staję doty­ka­jąc jego powierzchni. Srebrne wzory, które ukry­wał koł­nierz uni­formu, wynu­rzają się, wijąc po szyi, zary­so­wu­jąc żuchwę, nazna­cza­jąc kości policz­kowe, by zakoń­czyć swoją podróż na skro­niach.

Wpa­truję się w twarz odmieńca i nie roz­po­znaję w niej sie­bie. Tylko moje oczy na­dal wydają się być nor­malne, zie­lone.

– Co się z tobą dzieje? – pyta Kon­stan­cja, na co odwra­cam się i pod­cho­dzę do ołta­rzyka z moimi zdję­ciami. Biorę to, na któ­rym jestem z rodzi­cami. Wszy­scy uśmiech­nięci i zre­lak­so­wani. Wyj­muję je z ramki.

– Coś, co pomoże mi zamknąć prze­szłość raz na zawsze.

– O czym mówisz?

Skła­dam zdję­cie na pół i wkła­dam do kie­szeni.

– Znajdę Alexa, żeby go zabić.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s