Naznaczona: 21. Uniesiony

Alex

Wpadające przez okno słoneczne promienie zwiastują kolejny dzień, ale dla mnie nie ma to znaczenia. Póki Mia się nie obudzi, nie umiem się skoncentrować na zadaniu, jakiego się podjąłem cztery lata temu, wstępując w szeregi wrogiego mi obozu. Teraz wydaje się to bez znaczenia. Byłem żołnierzem, który dostał misję. Musiałem ją wypełnić. Niestety nie wszystko poszło zgodnie z planem. Przynajmniej tym przygotowanym przez moich zwierzchników. Dla mnie pewne sprawy potoczyły się nawet lepiej, niż bym sobie mógł zamarzyć, dając nadzieję, że ten świat naprawdę może być jeszcze bezpieczny i piękny.

Wiele lat temu, gdy byłem jeszcze małym chłopcem, myślałem, że właśnie taki jest. Kolorowy, zabawny i pozbawiony zagrożeń. Moja mama uczyła mnie, że wszędzie można dostrzec ukryte piękno, nawet w rzeczach na pierwszy rzut oka odrażających. Naprawdę jej wierzyłem. Ale wraz z jej śmiercią przestałem go szukać. Wtedy umarła część mnie. Niewinne dziecko przestało istnieć w kilka chwil, a zaczął powstawać twór, którego ciężko było okiełznać, a który chciał tylko zemsty na tych, co odebrali mu niewinność.

Wiele lat wcześniej.

Gdy obudziłem się, nic się nie zmieniło. Mama nadal leżała zakrwawiona na podłodze. A mnie głód zmusił, bym wstał, bym wyszedł z pomieszczenia, w którym nas uwięzili.

Porwali nas, gdy wracaliśmy ze sklepu. Czarna furgonetka zajechała nam drogę. Wysiadło z niej trzech mężczyzn, których twarzy miałem nie zapomnieć aż do dnia ich śmierci.

Mama zamknęła nas od środka, ale mieli jakiś specjalny klucz, którym otworzyli drzwi. Krzyczała, by mnie zostawili, ale oni nie chcieli świadków, więc zabrali i mnie, narzucili czarne worki na głowy, a potem wrzucili nas do tego zatęchłego pomieszczenia. Zabierali ją kilka razy i za każdym razem była coraz słabsza i bardziej poraniona. Przytulała mnie i śpiewała piosenki, a gdy już nie mogła, tylko nuciła, żebym się nie bał.

Gdy wyszedłem na zewnątrz, okazało się, że przez ten cały czas byliśmy w piwnicy naszego garażu. Dom stał kilka metrów dalej, a przez okno dostrzegłem ojca, jak się z kimś kłócił. Podszedłem bliżej, chciałem krzyknąć, pokazać gdzie jest mama, by mógł nas uratować, ale wtedy rozpoznałem mężczyznę. To był jeden z porywaczy.

Przeszedł mnie paniczny strach, że jest za późno, że porywacze dopadli i ojca. Krzyknąłem, ale mnie nie usłyszeli. Zresztą mój głos był słaby, cichy i zbyt piskliwy. Musiałem podejść bliżej. I wtedy ich usłyszałem.

— Victoria?! Jak to nie żyje? Powiedziała coś więcej? — ryknął ojciec.

— Nie, szefie, to Zed, za mocno ją…

Szefie? Wgapiałem się w nich nic nie rozumiejąc, a łzy spływały mi po policzkach.

— Gdzie on jest?!

— Uciekł. Z Gray’em.

— A Steven?

Wzdrygnąłem się na dźwięk mojego imienia.

— Też nie żyje — odpowiedział mu mężczyzna, a wtedy ojciec zbliżył się do niego, obejmując go ramieniem i razem podeszli do okna.

Szybko ukryłem się za zaparkowaną furgonetką. Byłem tylko dzieckiem, ale wiedziałem, że ojciec wcale nie potrzebuje pomocy.

— Greg, wiesz po czym poznać zwycięzcę? — zapytał i wskazał przed siebie.

Obserwowałem ojca, zaciskając małe pięści. Bałem się go, a mama zawsze mnie przed nim chroniła. Teraz gdy jej nie było, nic już nie stało na przeszkodzie, bym mógł zobaczyć go, jakim był naprawdę.

— Nie szefie, po czym?

— Po tym, jak umiera, a ty Greg nie umrzesz jak zwycięzca. 

I zanim tamten zdążył coś odpowiedzieć, ojciec stanął za nim i szybkim, sprawnym ruchem podciął mu gardło, a ciało wypchnął przez okno.

Zamarłem.

Oczy Grega jeszcze przez chwilę odbierały zewnętrzny przekaz, szukając pomocy. Patrzyły na mnie, a jego dłoń niezgrabnie wyciągała się ku mnie, wczepiając w ziemię zakrwawione palce. Wtedy po raz pierwszy poczułem satysfakcję z czyjejś śmierci.

Z transu wyrwały mnie dopiero kroki ojca. Schowałem się pod auto, tak by mnie nie widział i obserwowałem, co robi. Wciągnął Grega do garażu, po czym zaczął wszystko oblewać benzyną. Nawet nie sprawdził, czy naprawdę nie żyjemy. W końcu podpalił i długo patrzył na tumany dymu unoszące się wysoko i zasłaniające niebo. Powoli wycofałem się i uciekłem do lasu. Nie chciałem już nigdy widzieć ojca, chyba że w dniu jego śmierci, ale byłem zbyt mały, by miało to nastąpić szybko. Wytarłem mokrą i zasmarkaną twarz obiecując sobie, że już nigdy nie będę płakał. Chyba, że ze szczęścia stojąc nad grobem ojca.

Dopiero w lesie moja noga przypomniała mi, że coś z nią nie tak. Ból rozszedł się po niej, utrudniając chodzenie. Tak samo głowa. W jednej chwili wszystkie rany wysłały sygnały, a ja upadłem na ścieżkę, starając się nie czuć tego wszystkiego. Tylko że to nie to było najgorsze. Najgorsza była świadomość, że moja mama już nigdy nie pocałuje zadrapań i nie opatrzy ran. Nigdy mnie nie przytuli i nie powie, że wszystko się zagoi.

Nie wałęsałem się długo po lesie, jak zerwał się wiatr i niespokojne gałęzie drzew zaczęły smagać wszystko dookoła. Upadłem na ziemię i schowałem głowę między rękoma. Bałem się. I wtedy coś mnie chwyciło w pasie i uniosło. Zaczęłam wierzgać, ale uścisk był zbyt mocny, bym go pokonał.

— Zostaw mnie, słyszysz, zostaw mnie! — krzyczałem, aż w końcu pod palcami poczułem coś miękkiego i gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że to kawałek ręki. Z całych sił wgryzłem się w ciało i wtedy uścisk zniknął, a ja spadałem wprost na leśną ścieżkę, z której zostałem zabrany.

Obudziłem się w szpitalu, w miejscu, którego nie znałem, w którym nikt nie znał mnie. Chciałem wstać, wydostać się stąd, ale unieruchomiona noga nie pozwoliła mi na to. Nie czułem już w niej bólu. Nie czułem bólu nigdzie oprócz duszy. To musiała być dusza, bo mama mi o niej opowiadała, a wszystko, co mi mówiła, było prawdą.

Kiedyś, gdy tato na mnie nakrzyczał, przyszła do mnie i powiedziała, że ten niezlokalizowany ból, tu koło serca, to ból duszy i ukoić go może tylko miłość. I powiedziała, że ona kocha mnie najbardziej na świecie. Ból zniknął. Teraz miał pozostać już ze mną na zawsze.

— Co za bestie.

Usłyszałem kobiecy głos i zamknąłem szybko powieki. Ktoś wszedł do sali.

— Ale naprawdę całą osadę? — dopytywała jakaś kobieta. Jej głos był ciepły, przypominający mi głos mamy. Ścisnęło mi serce na samo jej wspomnienie.

— Całą. Uratowało się kilkoro dzieci i jedna starsza kobieta. — Głos drugiej z kobiet wskazywał, że była starsza, ale i mniej miła.

— Myślisz, że on jest jednym od nich?

— Tamta kobieta nazwała go Alexem, więc chyba go zna.

— Biedne dziecko.

— I silne. Daleko odszedł od swoich. — W głosie słychać było nutę powątpiewania. Miała rację. Nie byłem żadnym Alexem.

— Pewnie był wystraszony, gdy tam wtargnęli. Uciekał — tłumaczyła druga.

— A wiedzą kto to? Kto za tym stoi?

— Mówią, że Streferzy, ale sama nie wiem. Czemu mieliby to robić?

— To bandyci. Niszczyli wszystko, co napotkali. Nie tylko tamtą osadę, ale jeszcze kilka domów na drodze do niej. Na szczęście niektóre były puste, ale jedna rodzina nie miała tyle szczęścia. Tylko ojciec się uratował. Widziałaś, jak cierpiał? Nie dziwię się, że chce wprowadzić nowy porządek. Sama będę na niego głosowała, jeśli tylko zdecyduje się stanąć w wyborach. Niech ich wszystkich zamkną albo zabiją. Bandyci jedni.

Druga z kobiet przez chwilę nic nie mówił, ale miałem wrażenie że oddech jej przyspieszył, jakby coś ją zdenerwowało.

— Świat schodzi na psy. Miało być lepiej, a…

— Będzie lepiej właśnie dzięki takim ludziom jak Robert Stoneheart.

Na dźwięk imienia ojca poruszyłem się niespokojnie, a serce waliło w mojej piersi jak oszalałe.

— Hej. — Ciepły głos, a potem kobieca dłoń starały się mnie uspokoić, ale byłem zbyt przerażony, bym usiedział w miejscu. Chciałem wstać, ale ponownie noga mi na to nie pozwoliła. Nie chciałem, by ktoś mnie dotykał.

— Gdzie ja…

— Już dobrze — powiedziała, gładząc mnie po czole. — Już dobrze. — Wpatrywała się we mnie niebieskooka blondynka, z łagodnym uśmiechem na twarzy.

— Jak masz na imię? — dopytywała jej towarzyszka i faktycznie okazała się starsza. Nie spodobało mi się jej spojrzenie i wyraz twarzy. Drgnąłem, plecami uderzając w oparcie łóżka.

Mogłem jej o wszystkim opowiedzieć i zniszczyć święty wizerunek Roberta Stoneheart, ale Steven umarł wtedy z mamą, a potem z ojcem, który wszystko podpalił.

— Alex, mam na imię Alex — powtórzyłem nieznane mi imię, bo chciałem, by moja przeszłość zniknęła wraz z imieniem.

— Jesteś już bezpieczny — powiedziała niebieskooka kobieta, uśmiechając się ciepło.

Od tego dnia moim nowym domem stała się Oaza, a Isabella stała się mi drugą matką.

Teraz.

Siedzę przy niej już drugą dobę. Mimo że jej ciało jest kompletne, nadal się nie budzi, co napawa mnie niepokojem. Max też się gdzieś kręci drażniąc mnie przy tym niesamowicie.

— Mia?

Prawie cały czas do niej mówię. Nasze ręce nie są już połączone, ale mimo to, gdy jestem obok niej, łapię ją za dłoń i trzymam w nadziei, że ten dotyk w końcu ją wybudzi.

— Niewielu rzeczy w swoim życiu żałuję, ale tej jednej, jedynej będę żałował zawsze. Że nie miałem szansy ci wszystkiego wytłumaczyć. Chciałbym, żebyś mnie wysłuchała, żebyś zrozumiała…

— Jak ma zrozumieć to, że chciałeś zabijać dzieci? Że zabijałeś ludzi, wmawiając nam, że są posiadaczami genu M. A może powinna zrozumieć, czemu zabiłeś jej rodziców, a ją samą zepchnąłeś z mostu? Alex, poważnie?

— A ty, od kiedy jesteś prorokiem? Co? — Patrzę na niego wrogo, bo nie jestem przyzwyczajony do niesubordynacji żołnierzy, tylko że tu Max już nie jest moim żołnierzem. Jest Transferem jak Mia.

— Od kiedy cię przejrzeliśmy. — Kręci głową, patrząc na mnie z politowaniem. – Od kiedy Mia opowiedziała mi o swojej przeszłości, od kiedy znaleźliśmy dokumenty przeczące temu, co nam wmawiałeś na temat genu i te świadczące, że to ty wydałeś rozkaz zabicia jej rodziny. Przejrzałem na oczy, gdy w końcu przestałem jeść zainfekowane przez was jedzenie!

—Musieliśmy nad wami zapanować.

— Trując nas? Chcieliście nas otumanić i zniewolić!

— Dzięki nam dostaliście nowe życie. Przecież chciałeś się zabić? — Irytuje mnie jego postawa i pretensje samobójcy. — Powinieneś traktować to jako życie po życiu.

— Dodawaliście Mikrob do jedzenia, żebyśmy byli posłusznymi żołnierzami. Nie daliście nam wyboru!

— Sami go dokonaliście, skazując się na śmierć. Co, myślisz, że każdy z was się nadawał? Ty miałeś szczęście, że nie byłeś na tyle uszkodzony, bo wylądowałbyś w piecu. Pamiętam cię. Dzieciak z torów.

Max rusza na mnie, ale zatrzymuje się krok przede mną. Jego oczy płoną nienawiścią, a dłonie zaciśnięte są w pięści.

— Ona chciała cię zabić — syczy, wskazując na Mię — i jeśli się obudzi, to to zrobi, bez względu na to, czy uratowałeś jej teraz życie, czy nie. A ja jej w tym pomogę.

— Ale ty jesteś naiwny — parskam. — Nie zabije mnie, bo jesteśmy połączeni, nie rozumiesz tego, bo jesteś za głupi. Myślisz, że po co dałem jej serum? No dlaczego? Wiedziałem, że po nas przyjdą. A ona była moją nadzieją na uratowanie.

— Po ciebie przyszli!

— Po nas. Zabiliby nas, tak jak to zrobili z resztą oddziału. Co? Nie wiedziałeś? — Patrzę na niego rozbawiony. Naiwny Max. — Nie ma już nikogo, kogo znałeś. Nie ma Viv i Sama ani Sary. I nas też by nie było, gdyby nie ja. Co myślałeś, że po tym, jak mnie zdradziliście, ten wasz śmieszny plan zadziała? Że uciekniecie, a ktoś z góry da wam za to nagrodę, że na mnie donieśliście? Ta góra wydała na nas wyrok, a żyjemy, tylko dlatego, że ja od początku chciałem ich zniszczyć i znalazłem takich jak ja, którzy wiedzą, że to robactwo. Pogranicznicy, Streferzy? — parskam głośnym śmiechem, a Max patrzy jak urzeczony. — To jeden pies. Wszyscy chcą tego samego, władzy.

— A ty oczywiście jej nie chcesz. — Spogląda na mnie z politowaniem, kompletnie nie rozumiejąc, o czym sam mówi.

— Władzy? A po co mi ona? Żebym drżał ze strachu, że ktoś mi ją odbierze? Zresztą oni się dogadali.

— Kto?

— No a kto nas przygarną? Streferzy z Agencją. Max, obudź się. Czemu ci pomogli? Bo chcieli wydobyć ze mnie informacje. Liczyli, że zdobędą przez to przewagę nad Agencją, a gdy myśleli, że poznali największy sekret Agencji, chcieli nas zlikwidować. Dali znać, że nas złapali. Złapali, rozumiesz? Oni — wybucham śmiechem. — Nabrali cię, tak jak Agencję, a potem udawali przed nimi, że są po ich stronie, stąd ta widowiskowa egzekucja. Myślisz, że kim byli widzowie?

— O czym ty mówisz?

Kręcę z niedowierzaniem głową, ale co mi tam, mogę mu to wytłumaczyć.

— Gen M istnieje naprawdę. I nie zgadniesz, gdzie jest największy odsetek jego posiadaczy? Tak, w Agencji, na Pograniczu, w Strefowni, wszędzie tam w elitach rządzących. Uczyłeś się historii w szkole, co nie? Pamiętasz wielką wojnę? Zniesienie państw, wymieszanie ludności, zburzenie wszystkich obiektów kultu? Tamten przewrót w jakiś sposób oczyścił świat z tego bajzlu, w jaki wpadł. Ale żaden ustrój, żadna władza nie jest wiecznie dobra. Ten też przestał. I przyszedł czas by i jego się pozbyć.

— Jesteś szalony.

— Masz rację, trzeba być szalonym, żeby zadrzeć z nimi wszystkimi.

— Ale ty ich zabijałeś. Kazałeś nam ich zabijać.

— Zgadza się, zabijałem tych, których obezwładnialiście. Nie było żadnego leczenia, żadnej terapii. Stworzyłem jednostkę specjalną po to, by eliminować takie ścierwa, które za rok dwa, jutro zabiją kogoś z premedytacją.

— Jak ty?

— Musisz wtrącać takie farmazony? Nie, nie posiadam genu mordercy. Nie zabijam z zimną krwią. Jestem myśliwym. Eliminuję uszkodzone genetycznie osobniki.

— Jesteś żałosny.

— Pamiętasz szkolenie? Pamiętasz te filmy pełne przemocy? To nie byli aktorzy. Ci ludzie byli mordowani przez takich właśnie upośledzonych genetycznie. Możesz się bronić przed prawdą, ale jej nie zmienisz. Oni zawsze kogoś zabiją. Zawsze. I nie powstrzymają się widząc kobietę z małym chłopcem. Zabiją ją, a jego zostawią na pewną śmierć.

— Rodzice Mii też go posiadali? — Max nadal opiera się przed zrozumieniem, ale w jego oczach widzę światełko, które muszę przemienić w ogień.

— Jej mama nie, ale ojciec i brat tak.

— Nie możesz mordować ludzi tylko za posiadanie takiego genu.

— Ale nie rozumiesz, że im nie da się pomóc? Że każdy z nich prędzej czy później kogoś zamorduje? Ja nie mówię o przypadkowym zabiciu, ale o planowanej zbrodni. Max, my ratowaliśmy ludzi, uwierz mi. Nikt, kto zginął, nie był niewinną ofiarą.

— A my? Samobójcy?

— Co wy?

— Czemu nas werbowaliście?

— Nie ja to wymyśliłem. Dołączyłem do nich w ten sam sposób co wy.

— Oczywiście, że nie ty. Ty tylko co niektórym pomagałeś się zabić. Ciekawe.

Nagle drzwi się otwierają, a do środka wchodzi żołnierz w ciemno bordowym uniformie, dobrze dopasowanym do jego wyćwiczonej sylwetki.

— Generale. — Salutuje mi. — Czekają na pana w Czerwonej Sali.

— Przekaż, że już idę.

Pochylam się nad Mią i kładę jej dłoń na pościeli. Nie zwracając uwagi na zaskoczoną minę Maxa, po czym wychodzę. Max wychodzi za mną, odprowadzając mnie do windy.

— Generale? — powtarza, kręcąc głową. — Kim ty do cholery jesteś człowieku?

Drzwi windy przymykają się, ale zdążam jeszcze odpowiedzieć.

— Generałem.

Po czym zamykają się, a winda unosi mnie na najwyższe piętro, do Czerwonej Sali, sali dowodzenia.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s