Naznaczona: 29. Wściekły

Alex

Noc minęła zbyt szybko i rano obu­dzi­łem się, jakbym zupeł­nie się nie kładł. Pierw­sza myśl, jaka zawi­tała do mojej głowy, doty­czyła Mii, ale zaraz po niej poja­wiła się Samanta i Theo. Nie byłem zły. Nie wiem, czemu tych dwoje nie dawało mi jed­nak spo­koju. Nie jestem psem ogrod­nika, ni­gdy nie wyma­ga­łem, żeby Samanta na mnie wiecz­nie cze­kała. A jed­nak to, co stało się wczo­raj­szego wie­czoru, odbi­jało się czkawką. Gdy­bym wie­dział, że tych dwoje jest razem, nie prze­le­ciał­bym dziew­czyny kum­pla. Z kolei Saman­cie chyba to wcale nie prze­szka­dzało. A wrę­cz… Nie zamie­rza­łem jed­nak zbyt długo się nad tym roz­czu­lać. Stało się i tyle. Tam­tego już nie cofnę. Teraz waż­niej­sze było wyja­śnie­nie sytu­acji Isa­belli, dla­tego znowu pono­wi­łem prośbę dostępu i tym razem się udało. Ron kazał mi przyjść natych­miast do Czer­wo­nej Sali.

Jak zwy­kle żoł­nierz sto­jący przed szkla­nymi drzwiami zare­kwi­ro­wał moją broń. Chwilę po tym wsze­dłem do środka.

– Jakieś nowe wia­do­mo­ści na temat serum? – zapy­tał pełen nadziei Ron. Szybko je roz­wia­łem.

– Chcia­łem poroz­ma­wiać o Isa­belli.

– O Isie? A co się stało? – wydawał się zanie­po­ko­jony.

– Byłem wczoraj u niej.

– Też powi­nie­nem ją odwie­dzić – zamy­ślił się przez chwilę. Kie­dyś podej­rze­wa­łem, że mieli romans, ale ni­gdy nie zna­la­złem na tę tezę żad­nych dowo­dów.

– Powi­nie­neś Gene­rale. Widzia­łeś, w jakich warun­kach prze­bywa? – zaata­ko­wa­łem, bo nie umia­łem po tym, co zoba­czy­łem, opa­no­wać wzbu­rze­nia. Tym bardziej że Ron wiele zawdzię­czał Isa­belli. Mimo wszystko nie powi­nie­nem się do niego zwra­cać takim tonem.

Ron nie odpowie­dział. Wpa­try­wał się we mnie z domieszką winy i zasko­cze­nia.

– Trzy­mają ją pod napię­ciem, jakby była więź­niem. Co się zmie­niło przez te lata, że sys­tem zabez­pie­czeń w czę­ści spo­koj­nej sta­ro­ści tak się zmie­nił?

– Nie wiem, o czym mówisz. – Ron wyglą­dał na jesz­cze bar­dziej zdzi­wio­nego. Zasko­czył mnie tym. Nie wie­dział, czy tylko uda­wał? Ale po co miałby uda­wać?

– Gene­rale, kiedy byłeś u niej ostatni raz?

– Spo­koj­nie, wiem kim jest i co jej zawdzię­czam. Nie musisz mi przy­po­mi­nać. – Chyba wła­śnie skoń­czyła się do mnie jego cier­pli­wość.

– Prze­pra­szam – wyco­fa­łem się. – Nie o to mi cho­dziło – skła­ma­łem. – Myślę tylko, że po tym wszyst­kim nie zasłu­guje, by spę­dzać ostat­nie lata w takim zamknię­ciu.

– Będę musiał to wyja­śnić – powie­dział, stu­ka­jąc pal­cem szklany stół. – A ty zaj­mij się serum.

– Chcę zabrać stam­tąd Isabellę. Teraz kiedy wró­ci­łem, sam mogę się nią zająć.

– Nie skoń­czy­łeś jesz­cze wszyst­kiego. Poza tym pamię­taj, że będziesz potrzebny przy ochro­nie pre­zy­denta Mia­sta.

Uśmiech­ną­łem się, bo jak mógł­bym o tym zapo­mnieć. O takich pre­zen­tach się nie zapo­mina.

– Daj mi kogoś do pomocy przy Isa­belli.

– Nie mogę…

– Gene­rale, z całym sza­cun­kiem, Isa­bella to nie byle gówno, które trzeba strzep­nąć, by się go pozbyć.

– Alex…

– Daj mi kogoś do pomocy przy niej, pro­szę. Nie zosta­wię jej w tym wię­zie­niu. – Nie zamie­rza­łem ustę­po­wać. Skoro Ronowi zale­żało na serum, mogłem użyć tego jako karty prze­tar­go­wej.

– Prze­cież powie­działem, że to spraw­dzę i się tym zajmę – rzu­cił, groź­nie na mnie łupiąc szaronie­bie­skimi oczami.

– Chcę ją stam­tąd zabrać bez względu na to, co z tym zro­bisz. Jest mi jak matka i nie ustą­pię.

Może prze­sa­dzi­łem, może nie powi­nie­nem tak mówić do Rona, ale tu cho­dziło o Isa­bellę. Ron chyba to zro­zu­miał, bo wes­tchnął i rzekł:

– Dam ci kogoś, ale zacznij jak naj­szyb­ciej bada­nia nad serum. Dosko­nale wiesz, jak jest to dla nas ważne.

– Oczy­wi­ście – rzu­ciłem i zasalu­towałem Pierw­szemu Gene­ra­łowi. – Tak samo, jak Isa­bella dla mnie – doda­łem. Musia­łem jak naj­szyb­ciej do niej iść.

Zdą­ży­łem jej tylko powie­dzieć, że ją zabie­ram, jak za oknem dostrze­głem Maxa.

Teraz

Bie­gnę kory­ta­rzem w kie­runku pokoju Mii. Dookoła panuje dziwne poru­sze­nie. Puste i spo­kojne do tej pory kory­ta­rze zapeł­niają się ludźmi w mun­du­rach o róż­nych odcie­niach. Są Medyczni i Porząd­kowi, są Nau­kowi i Psy­cho­wie. Nie wiem, co się dzieje. Nie widzę jedy­nie Obron­nych. Żad­nego żoł­nierza, co jesz­cze bar­dziej pobu­dza moją wyobraź­nię.

Wbie­gam do pokoju, gdzie powinna leżeć Mia, ale nie ma ani jej, ani łóżka, na którym leżała. Sala jest zupeł­nie pusta, jakby ktoś dobrze ją wysprzą­tał.

– Zed – syczę przez zęby i na komu­ni­ka­to­rze pró­buję połą­czyć się z Ronem, ale nie odbiera. – Oczy­wi­ście, zbyt zajęty – war­czę i kie­ruję się wprost do Cen­trum Infor­ma­cji. Muszę dowie­dzieć się, co zro­bili z Mią.

Cinf, jak każdy je nazywa, znaj­duje się na końcu kory­ta­rza. Nie zacze­piam nikogo z Medycz­nych, bo praw­do­po­do­bień­stwo, że będą wie­dzieli, gdzie jest Mia, jest zni­kome.

Docie­ram na miej­sce. Cinf wygląda tro­chę jak kosmiczny spodek. Znaj­duje się na podwyż­sze­niu, w dużej sali, od któ­rej odcho­dzi wiele kory­ta­rzy, w tym kory­tarz medyczny, z któ­rego przy­cho­dzę. Cała sala wygląda jak wysoka tuba z pier­ście­niami bal­ko­nów dookoła i spi­ral­nymi scho­dami pro­wa­dzą­cymi na wyż­sze pię­tra. Takie serce Cen­trum, serce Wew­nętrz­nych.

– Mia Whi­te­ho­use, część medyczna. Gdzie jest? – rzu­cam, wga­pia­jąc się w ciem­no­skó­rego star­szego męż­czy­znę. Jego tęczówki nie mają żad­nej barwy. Na chwilę przy­kuwa to moją uwagę, bo nie widzia­łem jesz­cze nikogo o takich oczach. Nie mam poję­cia czy on się na mnie patrzy, czy może gdzieś w bok?

– Pro­szę chwilę pocze­kać – odzywa się tubal­nym gło­sem. Jego palce falują w powie­trzu, jakby znaj­do­wała się tam nie­wi­dzialna kla­wia­tura, a głowa nie­znacz­nie prze­kręca się to w lewo to w prawo. Nie rozu­miem, co robi, ale cze­kam, aż się znowu ode­zwie. Rozglą­dam się po innych sta­no­wi­skach.

Jest ich razem dwa­na­ście i usta­wione są jak godziny na tar­czy zegara. Całe Cen­trum Infor­ma­cji przy­po­mina taki zegar. Spo­glą­dam na kobietę sie­dzącą przy sta­no­wi­sku obok. Ona rów­nież nie ma kolo­ro­wej tęczówki. Ma krótko ścięte włosy w kolo­rze wiśni. Gdy odwraca ku mnie głowę, prze­cho­dzi mnie dziwne uczu­cie nie­po­koju. Nie wiem, co tu się dzieje, ale to Cen­trum nie przy­po­mina tego, które opusz­cza­łem lata temu.

– Wszyst­kie infor­ma­cje na temat obiektu są tajne. Brak dostępu.

– Do cho­lery! Jestem Gene­ra­łem! – grzmię nad męż­czy­zną. Pozo­stałe osoby z jede­na­stu sta­no­wisk oglą­dają się na mnie. Wszyst­kie łupią na mnie jedy­nie biał­kami oczu.

– Wiem kim pan jest. Gene­rał Alex Voge, G12.

– Kto zaka­zał dostępu do obiektu? – pytam podnie­sio­nym gło­sem. Spo­kój infor­ma­tora dopro­wa­dza mnie do jesz­cze więk­szej zło­ści.

– Dyrek­tywy wydane przez Gene­rała Zeda Thom…

– Wie­dzia­łem – prze­ry­wam mu. – Wie­dzia­łem, że to jego sprawka. Chcę się widzieć z Pierw­szym Gene­ra­łem – żądam. – Ustaw spo­tka­nie.

Męż­czy­zna znów faluje pal­cami w powie­trzu.

– Odmowa – infor­muje mnie, nie prze­ja­wia­jąc żad­nych emo­cji.

– Co?! – ude­rzam dłońmi o blat i nachy­lam się ku niemu, chwy­ta­jąc za poły bia­łego uni­formu. – Natych­miast chcę się widzieć z Pierw­szym Gene­ra­łem – rzu­cam mu w twarz.

– Odmowa – powta­rza męż­czy­zna. Dopiero teraz widać, że moje zacho­wa­nie go zanie­po­ko­iło.

– Pow­tórz prośbę – grzmię wście­kły.

– To nic nie da – tłu­ma­czy. Dopiero teraz mam wra­że­nie, że roz­ma­wiam z czło­wie­kiem, a nie robo­tem.

– Gdzie jest Ron! – krzy­czę, led­wie powstrzy­mu­jąc złość.

– Gene­rale, pro­szę… – kobieta sie­dząca obok kładzie dłoń na moim przedra­mie­niu. Odw­raca moją uwagę od bez­u­ży­tecz­nego infor­ma­tora.

Przy­glą­dam się jej. Jej druga dłoń wędruje do oczu i nagle jedna tęczówka odzy­skuje kolor. To samo dzieje się z dru­gim okiem, a na dłoni kobiety leżą dwa białe okręgi. Jej oczy znowu są ludz­kie, w kolo­rze hebanu.

– My tu tylko pra­cu­jemy – mówi, wycią­ga­jąc ku mnie dłoń z okrę­gami. – To, co wiemy, jest tu i nie jeste­śmy w sta­nie panu pomóc, jeśli nie mamy dostępu do infor­ma­cji.

Patrzę na nią, a jej słowa wydają się takie logiczne. Przez chwilę je tra­wię. Ma rację. Pusz­czam męż­czy­znę, który rów­nież zdej­muje białe soczewki. Z zie­lo­nymi oczami na nowo staje się czło­wie­kiem.

– Prze­pra­szam – szep­czę. – Prze­pra­szam. Masz rację – kiwam głową i wpa­truję się w okręgi. – Nie wie­działem, że wpro­wa­dzono coś takiego.

– Wymie­niono cały sprzęt w Cen­trum – odpo­wiada kobieta. Wydaje się roz­luź­niona, ale na­dal bacz­nie mnie obser­wuje. Reszta pra­cow­ni­ków wraca do swo­ich zajęć. Kolejki do infor­ma­cji robią się coraz dłuż­sze. Dookoła panuje zamie­sza­nie.

– Jak to działa? – pytam, bo myślę, że coś takiego może mi się przy­dać.

– Zakłada się jak kon­tak­towe soczewki. Wie pan panie Gene­rale, jak dzia­łają matryce?

Kiwam głową na potwier­dze­nie.

– Tam obraz jest kie­ro­wany na zewnątrz. Tu wprost do naszego mózgu. Nie potrze­bu­jemy nic wię­cej oprócz naszych pal­ców i połą­cze­nia z sie­cią, by aktu­ali­zo­wać dane. To się nazywa matryca wewnętrzna.

– Super – rzu­cam, szybko zgar­nia­jąc je z jej dłoni.

– Ale… – Kobieta chce mi je ode­brać, ale matryce zni­kają w mojej kie­szeni.

– Dzię­kuję – rzu­cam i odcho­dzę. Teraz sam mogę poszu­kać potrzeb­nych mi danych.

Nagle na komu­ni­ka­tor przy­cho­dzi wia­do­mość. Mam się sta­wić w Czer­wo­nej Sali. Czeka na mnie Ron.

– W końcu – rzu­cam i bie­gnę ku win­dom.

Przed Czer­woną Salą nie ma nikogo. Żad­nego żoł­nierza, a prze­cież jeśli w środku jest Ron, ktoś powi­nien ode­brać mi broń. Mam nadzieję, że nie miną­łem się z nim. Musi mi wyja­śnić jak mam koń­czyć prace nad serum, skoro Zed zabrał Mię. Na samą myśl, że ona jest w jego łapach, roz­lewa się po mnie fala zło­ści.

Podcho­dzę do szkla­nych drzwi. Przy stole stoi Samanta. Ron obok niej. Wyglą­dają, jakby nad czymś się zasta­na­wiali, coś odczy­ty­wali, bo są przy­gar­bieni. Czuję ulgę, że jed­nak będę mógł wszystko wyja­śnić.

Otwie­ram drzwi, ale nie reagują.

– Gene­rale, chcia­łem poroz­ma­wiać o moim zada­niu – zaczy­nam, nie cze­ka­jąc, aż się odwróci. Jak naj­szyb­ciej chcę, by poznał prawdę, chyba że już wie, co wypra­wia Zed.

– Jak mam je skoń­czyć, skoro Zed zabrał Mię? Nie mam dostępu do infor­ma­cji, gdzie ją prze­trzy­muje. Co się do cho­lery dzieje? Gene­rale? – dopy­tuję, bo na­dal się nie odwraca. Ani on, ani Samanta. Co ona wła­ści­wie tu robi?

Powoli ruszam ku nim. Nie sły­chać żad­nych słów, żad­nych odde­chów. Ota­cza mnie prze­ra­ża­jąca cisza, w któ­rej odbi­jają się jedy­nie moje kroki. W sali jest chłodno, wręcz lodo­wato. Z moich ust zaczyna uno­sić się para. Co jest do cho­lery!

– Ron? – Obcho­dzę szklany stół i zamie­ram. Prze­staję oddy­chać. Potra­fię się jedy­nie wga­piać w to, co dla mnie przy­go­to­wał jakiś sza­le­niec.

Samanta ma otwarte oczy, zasty­gły, zasko­czony wzrok. Prawa dłoń spo­czywa na szkla­nym bla­cie, a lewa zaci­śnięta jest na włó­czy, która prze­bija jej krtań. Jej ciało opiera się o broń, niczym duża lalka, by nie upa­dło, by wyglą­dało na żywe. Wciąż świeża krew spływa po trzo­nie włó­czy, two­rząc na stole czer­wone jezioro.

Przerzu­cam wzrok na Rona. On rów­nież nie żyje. Mar­twe ciało stoi oparte o narzę­dzie, które zadało mu śmierć. Mimo­wol­nie moja dłoń dotyka włó­czy umiesz­czo­nej w pochwie po pra­wej stro­nie, zaraz przy bio­drze. Jakbym chciał się upew­nić, że żadna z nich nie należy do mnie.

Ogar­nia mnie prze­ra­że­nie. Ron nie żyje? To jesz­cze do mnie nie dociera. I Samanta? Oddech przyspiesza, a wzrok stara się dobrze zapa­mię­tać całą sce­ne­rię. Rozer­wane gar­dło Samanty, stróżki krwi w kąci­kach ust, rany na skro­niach i podarty prawy rękaw od bluzki. Bro­niła się, ale ten, kto jej to zro­bił, musiał być od niej lep­szy.

Ron nie ma żad­nych śla­dów walki. Jest nie­na­gan­nie ubrany, schludny i zasko­czony.

Mój mózg natych­miast wszystko ana­li­zuje. Musieli zostać tu zwa­bieni, bo Samanta nie zdą­żyła się nawet prze­brać. Zaw­sze miała na sobie uni­form, a teraz była w pry­wat­nym ubra­niu. Ron pew­nie nawet stąd nie wyszedł. Gdy tu przy­szła, ktoś ich zaata­ko­wał. Samanta bro­niła Rona, bro­niła swo­jego przy­wódcy, ale prze­ciw­nik był sil­niej­szy. Ron nie bro­nił się wcale. Tylko skąd te wyrazy zasko­cze­nia na ich twa­rzach? Kto zaata­ko­wał Cen­trum? Czy to dla­tego w Cen­trum panuje takie zamie­sza­nie? Nic nie rozu­miem, co się dzieje do cho­lery?!

– Łap! – Ciszę prze­szywa stłu­miony głos. Odw­racam się w jego kie­runku i łapię dło­nią czer­wony mate­riał. Gdy dociera do mnie, że czer­wień to krew, odrzu­cam go, ale moje dło­nie już są nią nazna­czone. Patrzę na męską postać w masce. Zdaje się zna­joma.

– Co tu się dzieje?! – mówię, odda­la­jąc się od niej, gdy robi ku mnie kilka kro­ków. Zza jej ple­ców wyła­nia się dwóch Obron­nych. Wymie­niają spoj­rze­nia, a jedna z nich patrzy na małe urzą­dze­nie w dłoni, po czym skina głową. Na ten znak wszy­scy troje zdej­mują maski. Zimne spoj­rze­nie Zeda spra­wia, że zamie­ram.

– Co jest? – Wyrywa mi się, na co on wykrzy­wia usta w zwy­cię­skim uśmie­chu.

– To ja się pytam co? Zabi­łeś ich? Jak mogłeś? – Kręci głową osten­ta­cyj­nie, uda­jąc prze­ra­że­nie. – Zada­łeś im tak straszną śmierć? Czym sobie na to zasłu­żyli? – Pyta, by samemu udzie­lić odpo­wie­dzi. – Chyba wiem. Samantę zabi­łeś z zazdro­ści, po tym, jak odkry­łeś, że pie­przy się z twoim najlep­szym kum­plem. Mam rację?

Te słowa są jak potwarz. Sta­ram się zro­zu­mieć, o co cho­dzi, ale na­dal jestem w szoku.

– Co tu się dzieje? – pytam raz jesz­cze, ale ciszej, niepew­nie, jak­bym był zagu­bio­nym chłop­cem. Tak znowu się czuję. Tak jak wtedy, gdy zabili mi mamę, a ojciec oka­zał się zdrajcą. A teraz Ron nie żyje, Samanta też, Zed ma Mię, a Max sie­dzi gdzieś pół przy­tomny, cze­ka­jąc, jak Impuls zacznie dzia­łać.

– Czemu zabi­łeś Rona? Pocze­kaj, niech pomy­ślę. A tak – obli­cze mu się roz­ja­śnia, a na twa­rzy poja­wia się uśmiech. Kątem oka widzę jakichś ludzi krzą­ta­ją­cych się za szkla­nymi drzwiami. Coś cią­gną, roz­lewają.

– Nikogo nie zabi­łem.

– Wiem czemu – kon­ty­nu­uje Zed, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, co do niego mówię. – Ponie­waż kazał zabić tę małą sukę, co ją tu przy­pro­wa­dzi­łeś.

– Co? – szep­czę, wpa­tru­jąc się w Zeda.

– Przy­sze­dłeś tu rano, pokłó­ci­łeś się z Ronem. On prze­ka­zał ci, że teraz ja przej­muję sprawę, a ta dziew­czyna nie jest już nam do niczego potrzebna. Wku­rzy­łeś się, wró­ci­łeś tu i go zabi­łeś. Po czym zwa­bi­łeś tu Samantę i ją, jak już mówi­łem w akcie zemsty, też uśmier­ci­łeś. Genialne.

Zed zbliża się z jed­nej strony stołu, a jeden z jego żoł­nierzy z dru­giej. Drugi zasła­nia szklane drzwi.

– Nie wro­bisz mnie w to – rzu­cam, a wzbie­ra­jąca we mnie wście­kłość pomaga mi wszystko zro­zu­mieć. – Nie uda ci się.

– Już mi się udało. Tu nie ma kamer, więc widać tylko jak wcho­dzi tu Ron, potem ty.

– A Samanta? Powinna wejść po mnie.

– Mała prze­róbka po wszyst­kim nie zaszko­dzi.

– Prę­dzej was zabiję, niż dam się zła­pać! – Przy­bie­ram wojow­ni­czą pozę, a Obronny z pra­wej strony cofa się o krok. Musi zda­wać sobie sprawę, kim jestem i że zdmuchnę go jed­nym ude­rze­niem.

– Z pew­no­ścią wal­czył­byś jak lew. – Zed prze­cze­suje włosy. – Na szczę­ście śro­dek uspo­ka­ja­jący zaraz zacznie dzia­łać.

– Co? – pytam i fak­tycz­nie czuję, że świat zaczyna wario­wać, a ja słabnę.

– Zimno się zro­biło, co nie? – par­ska, prze­szywając mnie wzro­kiem, jakby mógł mnie nim uśmier­cić. Nie wiem, czemu jesz­cze tego nie zro­bił.

– Potrak­to­wa­łeś mnie uspo­ka­ja­czem? – rzu­cam, czu­jąc powoli jego dzia­ła­nie.

– Genialne, nie­praw­daż? – Wygląda na zado­wo­lo­nego. – Nie sądzę, żebyś mnie poko­nał, ale nie zamie­rzam tra­cić swo­jej cen­nej ener­gii na taką szu­mo­winę jak ty. Zaw­sze mia­łeś o sobie wiel­kie mnie­ma­nie i jak widać, chyba się pomy­li­łeś.

– Zabi­łeś ich, żeby mnie wro­bić? Osza­la­łeś! – char­czę, upa­da­jąc na kolana. To wystar­czy, by żoł­nierz Zeda pod­szedł i zła­pał mnie za włosy, przy­sta­wia­jąc włó­czę do szyi.

– Mógł­bym powie­dzieć, że zgi­ną­łeś pod­czas próby ucieczki, ale zamie­rzam zro­bić coś bar­dziej wido­wi­sko­wego. Wew­nętrzni w końcu ujrzą świa­tło dzienne i prze­staną być szarą masą scho­waną w śmier­dzą­cym szpi­talu. Czas dzia­łać i zro­bić porzą­dek z Agen­cją i jej żoł­nierzami, a nic tak nie zachęca do walki, jak śmierć przy­wódcy z rąk zdrajcy.

– Nikt w to nie uwie­rzy! Nie pozwolę na to! – Słowa mające zabrzmieć jak groźba, zdają się nik­nąć pod siłą uspo­ka­ja­cza.

– Uwie­rzą, uwie­rzą. – Przed oczami wyra­sta syl­wetka Theo, a w uszach dźwię­czy jego głos i roz­dzie­ra­jący mnie śmiech. Moja głowa staje się coraz cięż­sza, ale jesz­cze odno­to­wuję, że mój najlep­szy przy­ja­ciel staje za Zedem, nie reagu­jąc ani na mar­twe ciało Samanty, ani Pierw­szego Gene­rała, ani na to, co dzieje się ze mną. – Uwie­rzą we wszystko, co im powiemy. Możesz być tego pewien.

– Dla­czego – szep­czę ostat­kiem sił. Za chwilę stracę świa­do­mość, a wtedy wszystko się skoń­czy, bo Zed nie odpu­ści sobie, by mnie znisz­czyć.

Wyraz twa­rzy Theo się zmie­nia. Pełna roz­ba­wie­nia maska spada, a jego oczy zmie­niają się w dwa szare kamie­nie. Nabiera powie­trza, by mi odpowie­dzieć, ale prze­rywa mu żoł­nierz wcho­dzący do Czer­wo­nej Sali.

– Gene­rale – salu­tuje przed Zedem. Czy nie widzi, że Zed to zdrajca?

– Tak.

– Ten drugi chce opu­ścić Cen­trum.

Max?! Już po nim. Jeśli Zed będzie chciał go zła­pać, chło­pak nie ma szans. Nawet to czy­ta­nie w myślach mu nie pomoże.

– A po co?

– Chce jechać do domu.

– Do domu? – Zed przez moment zasta­na­wia się, kal­ku­luje. – A no tak. Mam tylko nadzieję, że sprząt­nę­li­ście po sobie.

– Dokład­nie. Nie ma żad­nych śla­dów – odpo­wiada żoł­nierz. Nie wiele z tego rozu­miem, ale ich słu­cham.

– Z kim jedzie?

– Z Kon­stan­cją.

– Co to za jedna?

– Medyczna.

– Nie sły­sza­łem o niej, czyli jest mało ważna – wypusz­cza powie­trze, jakby był znu­dzony tym, co się dookoła niego dzieje. – Puść ich z jed­nym z naszych i niech się ich pozbę­dzie. Nawet lepiej, że poza Cen­trum. A i upo­zo­ruj­cie, że to Stre­fe­rzy.

Uśmiech­nął­bym się, sły­sząc decy­zję Zeda o wypusz­cze­niu Maxa, ale nie chcę, by ją zmie­nił. Jeśli tylko jeden żoł­nierz Zeda ma się nim zająć, jestem wręcz pewny, że Max prze­żyje. Nigdy bym nie pomy­ślał, że ucie­szy mnie taka wia­do­mość.

– Pytał się o tę dziew­czynę i o niego. – Żoł­nierz wska­zuje na mnie.

Zed przy­gląda się mi, a Theo w tym cza­sie podcho­dzi i kuca przede mną. Nie jestem już w sta­nie na nich patrzeć. Powieki odma­wiają posłu­szeń­stwa.

– Powiedz mu, że wszystko jest w najlep­szym porządku i że spo­tkają się póź­niej. Niech się chło­piec nie stre­suje przed śmier­cią.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s