Jestem ogromną fanką serii Avengers. Chłonię wszystko i to po kilka razy. Tony Stark z jego ironicznie słodkim uśmiechem, Czarna wdowa (wciąż czekam na film o jej historii), Thor, który w krótkich włosach wygląda obłędnie, czy Bucky, mój ulubieniec z Kapitana Ameryki, to tylko niewielka cześć bohaterów umiejących poprawić mi humor, z którymi na ślepo wchodzę w kolejne historie. Aż do pojawienia się Czarnej Pantery.
Film jest dla mnie, komiksowego laika, zrozumiały i na tyle jasno opisujący historię księcia T’Challi, że nie muszę dopytywać czy domyślać się jakiś szczegółów. Po śmierci ojca zostaje on królem Wakandy, małego i bogatego kraju w Afryce, który mimo wielkiego postępu, nie chce podzielić się nim z ościennymi krajami. Poza byciem królem, T’Challa pełni funkcję największego wojownika, który pod osłoną czarnej maski oraz dobrze dopasowanego kostiumu, zmieniając się w Czarną Panterę, broni królestwa i swoich pobratymców. Nie wszystkim odpowiada taki stan rzeczy, co może oznaczać tylko kłopoty.
I niby wszystko jest ok. Dużo się dzieje, jest barwnie i kolorowo, ale… film jest dla mnie zwyczajnie przydługi. Niestety były momenty, na których przymknęłam oko i historia nie ucierpiała, nadal wiem kto jest kim. Niemniej jednak jeśli ktoś jest fanem serii (jak ja), film zobaczyć powinien, bo puzzle bez jednego fragmentu zawsze będą niekompletne, bez względu jak mały jest ten fragment. Filmu jednak do kolekcji nie włączę i jeszcze raz zobaczę Kapitana Amerykę.
Zdjęcie z Filmweb.pl